Nauczyciel w Piotrkowie Trybunalskim

W 1988 r. tuż przed urodzeniem pierwszego dziecka, wraz z mężem przeprowadziłam się do Piotrkowa Trybunalskiego. Zajęliśmy tu mieszkanie które pozostawiła dla nas siostra męża. Ona sama podjęła decyzję, że wraz z mężem i dwójką dzieci wyemigrują do Australii. Tak też zrobili, a my postanowiliśmy osiedlić się tu w Piotrkowie Trybunalskim. Miesiąc po przeprowadzce urodził nam się syn Janusz, a po kolejnych dwóch latach przyszły na świat bliźniaki: Barbara i Jacek.

Przez cztery lata pełniłam rolę tzw. Pani domu – czyli robiłam wszystko co zdążyłam, równolegle zajmując się trójką maluchów. Oczywiście mowa tu o „pracach prostych” nie wymagających większego wysiłku umysłowego. Po to żeby solidnie potrenować mózg podjęłam się intensywnej nauki języka angielskiego, a następnie zajęłam się tłumaczeniem instrukcji obsługi maszyn na język polski. Po czterech latach przerwy postanowiłam podjąć regularną pracę zawodową w szkole z uwagi na mały wymiar godzin pracy i możliwość pogodzenia obowiązków zawodowych i domowych. Nadarzyła się okazja i w ramach umowy na zastępstwo rozpoczęłam pracę w Szkole Przysposabiającej do Zawodu w Piotrkowie Trybunalskim, jako nauczyciel chemii na ½ etatu. Moimi uczniami byli sami chłopcy, którzy nie poradzili sobie w zwykłych podstawówkach. Na początku było ciężko, tym bardziej że podjęłam pracę w środku roku szkolnego kiedy to młodzież zdążyła się zintegrować, a ja dopiero musiałam wypracować zasady współpracy. Moi uczniowie mieli za sobą wiele przykrych przeżyć wynikających z uwarunkowań środowiska rodzinnego lub z doświadczeń szkolnych. Bardzo chciałam aby uwierzyli w siebie, odrzucili agresywne zachowania i spróbowali w zgodzie ze światem wejść w dorosłe życie. Podczas prowadzenia lekcji z fizyki kładłam szczególny nacisk na to aby omawiane zjawiska zilustrować i zaprezentować ich wykorzystanie w codziennym życiu. Spodobała mi się ta praca pomimo tego że mój poprzednik- doświadczony pedagog ostrzegał mnie przed podjęciem tej pracy mówiąc że dla tej młodzieży cyt. „szkoda zdrowia”. Mój poprzednik został wykładowcą w Wyższej Szkole Pedagogicznej a ja kontynuowałam pracę w tej szkole w kolejnym roku szkolnym ucząc chłopców matematyki, fizyki i chemii. Społecznie poprowadziłam też zajęcia tzw. Program siedmiu kroków który miał ułatwić młodzieży walkę z uzależnieniami. Sprawy domowe udało mi się idealnie pogodzić ze sprawami zawodowymi i przez ten kolejny rok mogłam pracować w wymiarze przekraczającym pełen etat.

Z tego okresu mam wiele wspomnień. W tej niepozornej, małej szkole mieszczącej się przy ul. Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim częstymi gośćmi byli policjanci i rodzice „naszych chłopców”. Policja informowała nas o wybrykach lub zatrzymaniach naszych uczniów, a rodzice (przynajmniej część) starali się współpracować z nami, nauczycielami aby wydobyć „z dołka” swoje dzieci. Wiem, że większość chłopców podjęła dalszą naukę i dziś są cenionymi pracownikami lub prowadzą swoją działalność gospodarczą.

Pamiętam dość dobrze pewną lekcję matematyki którą prowadziłam w drugiej klasie (odpowiednik 8 klasy szkoły podstawowej). Na sali lekcyjnej ponad trzydziestu chłopaków, a ja staram się wytłumaczyć nanoszenie punktów na układ współrzędnych. W połowie lekcji, z ostatniej ławki zrywa się najstarszy uczeń, wielki, o donośnym głosie i wtrącając co chwilę jakieś przekleństwo podchodzi do mnie do tablicy. Nie powiem żebym była z tego powodu zadowolona. Nie wiedziałam czy wyjmie kastet czy brzytwę. Na sali cisza. Zachowałam zimną krew, a chłopak do mnie mówi: "ja panią bardzo, bardzo przepraszam za to że klnę, ale gdybym ja zrozumiał ch…. to w siódmej klasie to nie kiblowałbym tam dwa lata. Niech pani da mi tą kredę, ja chcę sam narysować te punkty”. Klasa odetchnęła, wszyscy zaczęli kibicować koledze pod tablicą i zaproponowali aby każdy mógł narysować kredą „swój” punkt. Ja byłam szczęśliwa, nie z powodu tego że potrafią liczyć, ale z powodu tego że uwierzyli w siebie. Kolejne lekcje matematyki, fizyki czy chemii prowadziłam z ogromną radością gdyż chłopcy starali się zrozumieć i nauczyć. Jeśli nie mogli przez coś przebrnąć to prosili o powtórkę. Nie wstydzili się, nie bali się ośmieszenia. Uczyliśmy się razem. Ta praca, a raczej współpraca z uczniami dała mi nie tylko wiele satysfakcji, ale też nauczyła tolerancji i cierpliwości.

Zakończenie roku szkolnego było dla mnie bardzo miłe. Moja klasa przyniosła mi piękny bukiet kwiatów w podziękowaniu za współpracę. W tej szkole „chłopcy- twardziele” nie obdarowywali swoich nauczycieli kwiatami. Coś mnie tknęło. Obejrzałam sobie tą wiązankę dyskretnie i zauważyłam charakterystyczny kolor wstążeczki. Charakterystyczny dla wiązanek na zupełnie inne okazje. Poprosiłam dwóch uczniów i poprosiłam żeby mi powiedzieli skąd wzięli te kwiaty. Zaznaczyłam że doceniam ich gest i że jest mi miło bez względu na źródło pochodzenia wiązanki. Spuścili głowy i przyznali się skąd wzięli. Po dłuższej rozmowie przyrzekli, że odłożą ją na miejsce. Kolejnego dnia , po zakończeniu roku szkolnego odbywała się w szkole rada pedagogiczna. Nagle otwierają się drzwi i wchodzą „moi” chłopcy z koszykiem jabłek – papierówek. Suną prosto do mnie i mówią że bardzo im wstyd za poprzedni dzień, żebym się na nich nie gniewała i że te jabłka są z własnego sadu i że jak trzeba to rodzice to potwierdzą. Nigdy nie dostałam wspanialszego dowodu sympatii.

Po wakacjach okazało się, że zmieniły się jakieś przepisy i chcąc uczyć tych przedmiotów muszę ukończyć studia podyplomowe z matematyki, fizyki lub chemii. Dla mnie na ten moment było to nierealne. Musiałam jakoś pogodzić pracę i opiekę nad trojgiem swoich dzieci. Mąż w tym czasie pracował poza Piotrkowem Trybunalskim. Pierwszego września podczas inauguracji roku szkolnego pożegnałam się z uczniami i nauczycielami. Tak skończyła się moja przygoda z nauczaniem w szkole.